sobota, 31 grudnia 2016

Górskie wędrówki - Beskidy (podsumowanie roku)

Na podsumowanie 2016 roku chcę podzielić się z Wami doświadczeniem moich letnich wędrówek po Beskidach. Dlaczego akurat ten temat wybrałam na zamknięcie roku na moim blogu? Bo jestem z tego niezwykle dumna i poczytuje to sobie jako mój tegoroczny sukces. Pewnie dla zaprawionych górskich piechurów Beskidy to taki poobiedni spacer z 3 letnim dzieckiem, ale dla mnie każdy szczyt, który ma około 1000 m.n.p.m. już stanowi wyzwanie. W okresie gimnazjalno-licealnym wspinałam się stosunkowo często, ale bardzo tego nie lubiłam i robiłam to tylko dla towarzystwa. Okropnie szybko się wtedy męczyłam i szłam cała czerwona na końcu grupy złorzecząc pod nosem. Porzuciłam górskie wędrówki na wiele lat i na każdą propozycję wspinaczki odpowiadałam stanowcze: NIE! Do czasu...

Czantoria


Gdy w tym roku znajomi podsunęli myśl o wypadzie w góry, byłam dość sceptycznie nastawiana, ale fajnie było spędzić trochę czasu wspólnie, no i miałam za sobą już prawie dwumiesięczne regularne bieganie. Stwierdziłam więc - czemu nie? Najwyżej będę wszystkim uprzykrzać czas swoim marudzeniem. Poprzeczka nie była też zbyt wysoko zawieszona, bo naszym celem została mierząca ,,tylko" 995 m.n.p.m. Wielka Czantoria. Zaparkowaliśmy samochód w Ustroniu i czerwonym 3,5 kilometrowym szlakiem powędrowaliśmy w górę.

Przez długi czas szlak nie należał do specjalnie wymagających, dopiero strome podejście na Polanę Stokłosicę, dokąd dojeżdża wyciąg, wypompował nas totalnie. Opadliśmy z sił, a tu się okazało, że to jeszcze nie koniec i do szczytu zostało ponad 100 metrów. Część grupy chciała rezygnować z dalszej drogi, ale jak to nie wejść na szczyt będąc już prawie u celu? Trochę odpoczynku, rzucenia czegoś na ząb, krótkiej mobilizacji i dalej w górę.:) 


Na ostatniej prostej do szczytu spotkaliśmy już całkiem spore tłumy ludzi, którzy do tego momentu dotarli wyciągiem. To dziwne uczucie, kiedy idziesz cała czerwona i spocona, a obok Ciebie świeży, wypoczęci turyści. Po osiągnięciu zawrotnej wysokości 995 m.n.p.m byliśmy już na szczycie. Niestety widok mnie rozczarował. Cały krajobraz dookoła mocno przesłonięty przez drzewa i niewiele można było zobaczyć. Oczywiście po konkretnej opłacie była opcja wejścia na wieżę widokową, ale nie chcieliśmy już wydawać pieniędzy.  Zaskoczyło mnie również to, że wciąż byłam pełna energii i chciałam iść dalej. Totalny obłęd. Tak więc część z nas została już na szczycie, a część postanowiła w nadziei na lepszy widok, dojść kawałek niebieskim szlakiem do schroniska po czeskiej stronie granicy. Tam niestety zastaliśmy taką samą sytuację - drzewa i samotnie pasący się koń. :) Postanowiłam więc napić się sławnej czeskiej kofoli (never again) i wracać na szczyt, a stamtąd już tą samą trasą z resztą grupy na dół.

Po ponad 4 godzinnej wędrówce dokonałam pewnego odkrycia. Moja kondycja fizyczna nie uległa zbyt wielkiej poprawie, wciąż byłam czerwona, spocona i zmęczona jednak jedno było już inne. Może popłynę teraz podwórkową filozofią, ale stwierdziłam, że jeśli nie mogę zmienić moich fizycznych ograniczeń, to muszę zmienić moje nastawienie. Postanowiłam nie przejmować się swoim ciężkim oddechem, czerwoną twarzą i wolnym tempem, a cieszyć się tym, co wokół mnie. Od razu zyskałam więcej energii i motywacji. Po tym pełnym optymizmu początku pojawiły się kolejne cele i kolejne osiągnięte szczyty.

Szyndzielnia & Klimczok


Tu powtarzając za Krzysztofem Kamilem Baczyńskim mogę napisać ,,znów wędrujemy ciepłą ziemią, znów wędrujemy ciepłym krajem." Tydzień później znów wróciłam w góry. Nie tylko fizycznie, ale też mentalnie. Tym razem już tylko z Marcinem. Byłam podekscytowana i skoncentrowana na celu. Chciałam się cieszyć przyrodą wokół. Nasza trasa była nieco bardziej wymagająca, niż ta na Czantorię, ale taka byśmy mogli ją w miarę spokojnie przejść. Klimczok to góra o wysokości 1117 m.n.p.m. Po drodze na szczyt, żeby urozmaicić sobie wędrówkę postanowiliśmy wejść na Szyndzielnie (1028 m.n.p.m). Na górę wybraliśmy 6,4 kilometrowy szlak zielono/żółty, w dół był to już bardziej stromy 4 kilometrowy szlak czarno/niebieski. 

Pogoda nam nie dopisała. Było chłodno, deszczowo i mgliście, ale dobry humor mnie nie opuszczał. Nigdy wcześniej nie chodziłam w górach w takich warunkach atmosferycznych, więc potraktowałam to jako dodatkową atrakcję, a nie jako przeszkodę. Jedynym minusem było błoto, które nie zawsze udało nam się ominąć. Niebieski szlak okazał się tak jak przewidywaliśmy, dość łagodny. Ponadto krajobraz wokół dzięki mgle był niesamowicie klimatyczny. 

Na Szyndzielnie dotarliśmy po około 2 godzinach marszu. Widok ze szczytu jaki zastaliśmy przedstawia powyższe zdjęcie. Byliśmy trochę zziębnięci i chcieliśmy się chwilę ogrzać, na dodatek zupełnie się rozpadało. Niestety w pierwszej chwili wydawało nam się, że schronisko jest nieczynne. Zawiedzeni skryliśmy się na zadaszonej werandzie, żeby poczekać, aż się trochę uspokoi i ruszyć dalej w drogę na Klimczok. Po półgodzinnym siedzeniu, Marcin postanowił jeszcze raz sprawdzić wszystkie drzwi i ku naszemu zaskoczeniu jedne były otwarte. Trochę byłam zła, że zmarnowaliśmy czas na zimnie, ale ciepła herbatka i jedzonko poprawiło mi szybko nastrój. Po paru minutach wreszcie się rozpogodziło i postanowiliśmy iść dalej. Droga z Szyndzielni na Klimczok to był już przyjemny 30 minutowy spacerek. Kiedy dotarliśmy do celu, po dobrej pogodzie nie było już śladu. Wszędzie mgła. Będziemy musieli kiedyś ponowić nasza wspinaczkę, żeby zobaczyć widok ze szczytu. A tymczasem nasz wzrok sięgał nie dalej niż na parę metrów. Na szczęście w drodze powrotnej mogliśmy się już bardziej nacieszyć górskim krajobrazem. 

Skrzyczne

Naszym kolejnym celem zostało Skrzyczne, wznoszące się na wysokość 1257 m.n.p.m. Jak widać podnosimy sobie pomału, ale stopniowo poprzeczkę. Skrzyczne należy do Korony Gór Polskich czyli 28 szczytów odpowiadających spisowi najwyższych szczytów wszystkich pasm górskich Polski. Z tą górą miałam wyjątkowo złe wspomnienia. W przeszłości nie wiem czemu, ale okropnie się zmęczyłam wchodząc na nią. Zapadło mi to głęboko w pamięć i miałam dziwne obawy i tym razem. Ale stwierdziłam parafrazując Obamę Yes, I can. Trzeba się zmierzyć ze swoimi lękami. Na wejście wyznaczyliśmy sobie zielono/czerwony szlak, na zejście niebieski. 
Cała trasa wyniosła nas prawie 10 kilometrów. Muszę przyznać, że końcowe podejście znów mnie trochę wypompowało, ale siła woli pchała do góry. Po wejściu czułam ogromną satysfakcję, że pokonałam demony z przeszłości i zdobyłam w to lato kolejny cel. Skrzyczne jest dość obleganą górą, więc na szczycie jest naprawdę sporo ludzi. Ponadto z góry możemy jeszcze dostrzec Jezioro Żywieckie i Szczyrk. Droga zajęła nam niecałe 4 godziny i nie była specjalnie wymagająca, poza już wspomnianym przeze mnie, ostatnim zielono/niebieskim odcinkiem. Trasa zwłaszcza w górę, miała interesujące fragmenty, ale nie włączę ją w grono miejsc, które chcę ponownie odwiedzić. Te dwa razy mi w zupełności wystarczą.

Barania Góra


Trasę na tę górę zaplanowaliśmy dość ambitnie. Chociaż wybrany przez nas na wejście niebieski szlak doliną Białej Wisełki, jest określany jako dobry dla rodzin z dziećmi, nie jest wcale taki łatwy. A to za sprawą dystansu, który wyniósł 7 kilometrów, w tym 2,5 kilometra drogą asfaltową. Droga powrotna była jeszcze dłuższa, ponieważ czerwono/ czarnym szlakiem wyniosła nas prawie 11 kilometrów. Z dojściem do samochodu zrobiliśmy w tym dniu 20 kilometrów! Muszę przyznać, że odczułam to wyraźnie w swoich nogach, zwłaszcza na końcu wędrówki, kiedy zbierało mi się na marudzenie w stylu osła ze Shreka - daleko jeszcze, czy nie? Dobrze, że towarzyszące nam krajobrazy warte były tego wysiłku.   
Barania Góra wznosi się na wysokość 1220 m.n.p.m i daje początek naszej najdłuższej rzece Wiśle. W cieniu właśnie jej źródła podjęliśmy wędrówkę. Przez pierwsze 2,5 kilometra szliśmy drogą asfaltową, następnie odbiliśmy na nieco bardziej stromą drogę gruntową. Cały ten dystans pokonując przy szumie płynącego obok potoku. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do słynnych kaskad Białej Wisełki. Tu zatrzymaliśmy się, żeby chwilę odpocząć i zjeść śniadanie. 

Droga powyżej kaskad Białej Wisełki prowadzi już cały czas przez las, ale nie jest nudna, co można podziwiać na załączonych powyżej zdjęciach. Im bliżej celu jesteśmy, tym więcej spotykamy na drodze ludzi. Niebieski szlak nie jest zbyt stromy, poza krótkim, ostatnim odcinkiem przed samym szczytem, dlatego naprawdę warto wybrać go na wejście. Na samym szczycie znajduje się darmowa wieża widokowa, z której możemy podziwiać panoramę gór trzech państw: Polski, Czech i Słowacji. Widok z niej obejmuje: Beskid Śląski, Beskid Mały, Beskid Makowski, Beskid Żywiecki z Babią Górą, Tatry, Góry Choczańskie, Małą Fatrę, Góry Strażowskie, Jaworniki i Beskid Śląsko-Morawski, a przy szczególnie dobrej widoczności nawet Jesioniki należące już do Sudetów. Niestety smog chyba dość często skraca tu pole widzenia. 

Na drogę powrotną początkowo wybraliśmy czerwono/zielono/niebieski szlak prowadzący do doliny Czarnej Wisełki. Po około 45 min marszu dotarliśmy do Polany Przysłop, na której mieści się schronisko PTTK, Muzeum Turystyki w Beskidzie Śląskim oraz Izba Leśna. Tu zrobiliśmy chwilowy postój i w dalszą drogę wyruszamy czerwonym szlakiem, w stronę Kubalonki. 
Po kilkunastu minutach marszu doszliśmy do miejsca, w którym rozpoczyna się czarny szlak, prowadzący do Wisły Czarne. Mieliśmy mały problem w tym miejscu z orientacją, ale niezawodny internet w komórce Marcina odrobinę nas poratował. Chociaż czarny szlak wiedzie w całości asfaltem, wędrówka jest przyjemna z uwagi na płynącą obok drogi Czarną Wisełkę. Na czarnym szlaku mieści się również równolegle ścieżka dydaktyczno-przyrodnicza na Baranią Górę, więc w trakcie drogi możemy poczytać trochę i dowiedzieć się o faunie i florze znajdującej się w tym miejscu.

Pilsko


Ostatnią górą zamykającą dla nas ten wspinaczkowy sezon było Pilsko. Wysokość - 1557 m.n.p.m muszę przyznać stanowiła już poważne wyzwanie, któremu bardzo chciałam sprostać. Trasa była chyba najbardziej wymagając ze wszystkich dotychczas, ale niesamowicie ciekawa i urozmaicona. Poza tym sam szczyt znajdował się już po słowackiej stronie. Na mnie zawsze robi wrażenie sytuacja, w której przechodzę parę metrów przez niewidzialną linię i spotykam ludzi mówiących w zupełnie innym języku. Parę kroków decyduje, że jestem innym człowiekiem niż oni, a jednak takim samym. Abstrakcja, nie sądzicie? Obraliśmy dość długi szlak zielono/zółto/czarny mający swój początek w Korbielowie.
Tym razem wracaliśmy prawie tą samą drogą, co przyszliśmy. Przyznaję, że nie mieliśmy zbytnio siły na dłuższy szlak. Jedyne, co zmieniliśmy to odcinek czarno/niebieski i czarny na bardziej okrężny żółty. Myślę, że był to dobry wybór, ponieważ zejście było mniej strome i bardziej ,,widokowe". Dojście do Hali Miziowej na wysokości 1270 m.n.p.m nie było dla nas jeszcze wielkim wysiłkiem, ,,schody" zaczęły się po wejściu na szlak czarny. Bez przerwy po przejściu parudziesięciu metrów wydawało nam się, że już osiągnęliśmy szczyt, żeby po chwili zorientować się, że to jeszcze nie tutaj. Dłużyło się, ale kolejne metry zostawiane za plecami dawały kopa. Fajną atrakcją były również mijane po drodze słupki graniczne. Gdy dotarliśmy po ponad 3 godzinnej wędrówce na szczyt, musiałam się upewnić, że to już na pewno tutaj. Ciszyłam się ogromnie, ale najbardziej czego wtedy chciałam, to położyć się na trawie i odpocząć. Na górze nie było zbyt wielu ludzi, co stwarzało fajną, intymną atmosferę przebywania z górami sam na sam. Jedynym minusem był gęsty smog, przez który niestety widok mocno się spłycił. Z Pilskiem wiąże się też dość smutna historia, w którą po wejściu trudno mi było uwierzyć. Zimą 1980 we mgle zagubiła się tutaj grupa uczniów klasy sportowej w wieku 12 do 17 lat z trenerem, w wyniku czego troje zginęło z wyczerpania. Nie można lekceważyć natury, nigdy! Warto również pamiętać, że Pilsko jest objęte rezerwatem przyrody i nie wolno nam zbaczać ze ścieżki, zrywać roślin ani jeść w niewyznaczonych do tego miejscach. 

Mam nadzieję, że wytrwaliście do końca tej notki. W ciągu dwóch miesięcy zdobyłam sześć szczytów w Beskidach. To mały krok dla ludzkości, ale duży dla mnie, po prostu. Jeszcze niedawno nawet wspinaczka mnie denerwowała, a tu takie coś hehe. Może zainspiruję kogoś takiego jak ja, o słabej kondycji i niewielkim doświadczeniu. Wybrane przeze mnie trasy są chyba jedne z najlżejszych, które mieliśmy do wyboru. W 2017 roku mam do osiągnięcia kolejne szczyty i do przejścia kolejne trasy. Już nie mogę się doczekać, a tymczasem życzę wszystkim szczęśliwego, nowego roku! :) 

8 komentarzy:

  1. Brawo! Życzę kolejnych sukcesów!
    Serdecznie pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale tego, że przez robienie sobie selfików na szczyt dotarliście 1,5h później niż wasz kolega który musiał na was czekać to nie napisałaś !?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczyt Baraniej Góry btw.

      Usuń
    2. Nie przez robienie selfików, a podziwianie przyrody. :D To Ty gnałeś jak szalony, bo brak papierosków doskwierał.

      Usuń
  3. Szkoda, że nie mieszkam bliżej gór...

    OdpowiedzUsuń
  4. No, no pięknie! Gratuluję i życzę dalszych udanych wędrówek, może kiedyś jakaś wspólna wycieczka? :)

    OdpowiedzUsuń