wtorek, 8 listopada 2016

Schüleraustausch - wymiana szkolna

Czy mieliście kiedyś marzenie, które bardzo, bardzo, bardzo chcieliście zrealizować? Ja miałam i był nim wyjazd do Niemiec. Niby nic szczególnego, bo przecież blisko i jakoś tak mało egzotycznie...Coś jednak pchało mnie mocno w tamte rejony. Była to moja miłość i prawdziwe uwielbienie dla języka niemieckiego. Już po pierwszym kontakcie na lekcji w podstawówce, straciłam dla niego głowę. W gimnazjum przeobraziło się to wręcz w prawdziwą obsesję: niemiecka telewizja, niemieckie filmy, książki, niemiecka piłka nożna (Bayern Monachium yeah!), nałogowe słuchanie niemieckiej muzyki, rozmawianie z niemieckimi dziwakami na skypie. Miałam nawet koszulkę z niemiecką flagą na piersi, w której uwielbiałam chodzić na lekcje angielskiego haha. Do dziś pamiętam ćwiczenia w domu z ołówkiem pod językiem, żeby złapać akcent. :) Wszyscy zachodzili w głowę jak można słuchać tego okropnego ,,szczebiotania", a dla mnie był to miód na uszy. Zresztą do dziś, kiedy słyszę niemiecki przechodzi mnie przyjemny dreszcz. Przyszłość wiązałam również tylko z germanistyką, co w moim przypadku wydawało się dosyć przewidywalne. Jak plany mogą się pokrzyżować, wiedzą ci, co trafili na ,,cudownych" pedagogów z prawdziwą misją (ironia off). W liceum moja nauczycielka nie podzielała jednak mojej pasji, a jej metod nauczania nawet nie będę komentować.  Na każdym kroku gasiła mój (i nie tylko mój) zapał, aż w końcu się poddałam. Lekcje niemieckiego zaczęły mnie denerwować i straciłam już jakiekolwiek chęci na indywidualną naukę. I tak umiera miłość. Ale proszę jeszcze nie wyciągać chusteczek i nie płakać nad moim losem. Na horyzoncie pojawiła się możliwość wyjazdu na wymianę szkolną do Niemiec. Przeszkodę stanowili niezbyt mi przychylna nauczycielka i rodzice (bo w końcu wymiana polegała również na przyjeździe po roku do Polski mojego niemieckiego kolegi). Jednak moja zawziętość w tym temacie sprawiła, że w końcu wszyscy wyrazili zgodę no i w drogę.

Moja nowa niemiecka rodzina

Pośrodku dom, w którym mieszkałam



Wymiana trwała 12 dni i polegała na zakwaterowaniu u niemieckiej rodziny. Jechaliśmy autokarem przez 14 godzin (swoją drogą Niemcy z rewizytą przylecieli samolotem ).  Do celu, którym był dworzec w Darmstadt dotarliśmy nad ranem, trochę zaspani i podekscytowani myślą do jakiej rodziny każdego z nas przydzielili. Staliśmy na środku opustoszałej o tej godzinie dworcowej hali, a nauczycielka wyczytywała nasze nazwiska i nazwiska rodzin. W końcu trafiło i na mnie. Przygarnęła mnie do siebie Familie Koontz. ;) Rodzina składała się z taty Amerykanina, mamy Niemki, dwóch córek i trójki braci. Cóż nie byłabym sobą, gdybym już na początku nie zrobiła jakiejś głupoty. W drodze do domu ojciec rodziny zapytał czy mam w Niemczech jakiś krewnych. Powiedziałam, że obecnie nie, ale podczas wojny wywieźli mojego dziadka w okolice Hamburga i tam pracował do jej końca. W samochodzie jak się domyślacie zapanowała niezręczna cisza... Ja miałam tylko ochotę otworzyć drzwi i wyskoczyć, na szczęście temat zszedł na niedogodności mojej wielogodzinnej podróży i wszystko rozeszło się po kościach.
Dom nie był specjalnie okazały, ale przestronny. Dostałam pokój po średnim bracie, który wyjechał na studia do Berlina. Z uwagi na wczesną porę wszyscy jeszcze położyliśmy się spać. Rano mama zbudziła mnie na śniadanie, gdzie kolejny raz przydarzyła mi się śmieszna sytuacja. Do stołu zasiedliśmy całą obecną w tym czasie rodziną czyli rodzice, najmłodszy brat i szesnastoletnia Claudia, która stała się na czas trwania wymiany moją niemiecką przewodniczką. Na talerzu znajdowała się sporej wielkości biała kiełbasa. Wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że przypominała mi wypchane jelito, a mój żołądek po wielogodzinnej podróży był przetrzepany jak dywan przed świętami. Rodzina nie wiedząc, co lubię pić do śniadania, dookoła mojego talerza rozstawiła szklanki z kakao, herbatą, wodą, colą i sokiem. A ja nie chcąc ich urazić zabrałam się za konsumowanie kiełbasy. Niestety po każdym kęsie zawartość podchodziła mi do gardła... Postanowiłam więc każdy gryz popijać wszystkim, co miałam aktualnie pod ręką. Tym sposobem wypiłam kakao, herbatę, wodę, colę i sok. Przez parę kolejnych dni mojego pobytu na śniadanie zawsze dostawałam pięć szklanek z wymienionymi wcześniej przeze mnie płynami. :D

Mój pokój
Moja rodzinka była protestancka i bardzo religijna. Wszystkie posiłki jedliśmy wspólnie. Przed jedzeniem trzymając się za ręce, zawsze odmawialiśmy krótką modlitwę dziękczynną - tak, dokładnie jak na amerykańskich filmach hehe. Świetne to było i bardzo mi się podobało. Pewnego dnia sama zostałam poproszona o odmówienie krótkiej modlitwy przed obiadem, trochę się stresowałam, ale było mi niezwykle miło. :) Ze śmiesznych nieporozumień językowo-jedzeniowych miałam sytuację, że zawsze kiedy członkowie rodziny proponowali mi dokładkę, a już więcej nie mogłam w siebie wcisnąć odpowiadałam: nein danke, ich bin voll. Wiedząc wcześniej, że voll znaczy pełny. Pewnego jednak razu ojciec rodziny delikatnie zasugerował mi, że ich bin voll mówi się wtedy, gdy się opiłeś, ochlałeś, naje***, zwał jak zwał. :D Cóż, codziennie z uśmiechem na twarzy mówiłam wszystkim zgromadzonym, że jestem pijana.
Mój pokój
 
Kolejną rzeczą, która bardzo podobała mi się u mojej niemieckiej rodziny był brak telewizora. Wytłumaczyli mi, że parę lat temu doszli do wniosku, że siedzenie przed tym szklanym pudłem odbiera im czas dla rodziny i postanowili go wyrzucić. Zapełnili za to szafki różnymi grami planszowymi, przy których wspólnie spędzali wieczory... świetne, nie?  Claudia nieśmiało pytała, czy uważam ich teraz za dziwaków, ale tak nie było. Dziwne było dla mnie raczej trzymanie nóg na stole podczas posiłków...(co to było w ogóle????)

Koontzowie byli naprawdę przesympatyczni i otwarci, momentami, aż zawstydzający jak wtedy gdy mama postanowiła zrobić rodzinne pranie. Rano usłyszałam pukanie do drzwi mojego pokoju, otworzyłam i zobaczyłam ją z wielkim koszem. Powiedziała z uśmiechem, żebym jej dała swoją brudną bieliznę. Jak się można domyślić, nie bardzo odpowiadało mi, żeby wszyscy domownicy oglądali moje majtki. Uprzejmie odpowiedziałam, że wzięłam ich na tyle, żeby nie robić prania. Niestety była nieprzejednana. Przez 10 minut jej odmawiałam, aż Claudia błagalnym tonem poprosiła - zrób to. Poddałam się i wygrzebałam jakieś trzy pary dla świętego spokoju. Niestety już wieczorem bardzo tego pożałowałam. Do domu na kilka dni zjechał najstarszy brat Nick i jak się okazało był bardzo przystojny. Jednak pierwszy tekst, który usłyszałam od niego po naszym spotkaniu, poza przedstawieniem się brzmiał: ,,aaa to Twoje majtki wiszą na sznurku w suszarni..." W tamtej chwili na mojej twarzy można było usmażyć jajko.

Muszę przyznać, że bardzo polubiłam moją amerykańsko-niemiecką rodzinkę. Spędzaliśmy wspólnie sporo czasu. Rozmawialiśmy o Polsce, sławnych Polakach, o Niemczech, sławnych Niemcach, religii, naszych rodzinach. Dowiedziałam się na przykład, że rodzice poznali się, kiedy przyszły tata Koontz stacjonował w RFN jako amerykański żołnierz. Tak się zakochał, że postanowił już nie wracać do USA. Niestety nie zawsze potrafiłam powiedzieć to, co chciałam ale chyba i tak szło mi całkiem nieźle.
Wieś, w której mieszkałam.
Rodzina przede mną gościła już u siebie paru Polaków, ale byłam pierwszą polską dziewczyną. Czy się stresowałam przed przyjazdem? Ani przez chwilę, byłam tak podekscytowana, że nie myślałam o żadnych negatywach. Wymiana posiadała według mnie same plusy. Zwiedziłam kawałek Niemiec, poznałam niemiecką kulturę i różnice kulturowe (o tym w tej notce), poznałam fajnych ludzi, mieszkałam z niemiecką rodziną, miałam bezcenny, bezpośredni i niesamowity kontakt z językiem niemieckim, mogłam skonfrontować moje możliwości językowe z rzeczywistością i przełamać swoje ograniczenia. A przede wszystkim spełniłam swoje największe marzenie! :)

Jeśli ktoś czytając tę notkę zastanawia się, czy wziąć udział w wymianie międzynarodowej lub waha się czy wysłać na taką swoje dziecko, to nie ma co zwlekać! To naprawdę świetne doświadczenie na całe życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz